Genewa 2013

Wyprawa z Poznania do Genewy przez Niemcy i Czechy. Dużo gór, ciekawa różnorodna trasa. Częściowo pomagaliśmy sobie podjeżdżając pociągiem.

Zdjęcia w Picasa Web Albums

Odcinki Osek -> Cheb i Ulm -> Basel zostały przejechane pociągiem. Odcinek Genewa – Berlin to przelot samolotem.

Do Niemiec

Podróż rozpoczynamy 12 lipca rano. Zapomnieliśmy termosu i będąc już w centrum Poznania wracamy do domu. Wyruszamy ponownie, ale zaczyna mocno padać i czekamy pod drzewem w okolicach Malty aż przestanie. Ostatecznie ruszamy ok. 13:00. Plan mamy dość napięty, bo musimy zdążyć następnego dnia załatwić jeszcze kilka spraw w Żaganiu. Jedziemy dość szybko i robimy ponad 110km. Nocujemy w Sławie na zatłoczonym kampingu. Docieramy do niego około północy. Wita nas wesołe miasteczko, disco, tabuny pijanych ludzi. Zabawa trwa na całego. Na polu namiotowym zaparkowany samochód z włączonymi światłami, które oświetlają grupkę imprezujących. Z samochodu muza, obok libacja. Mimo tych niedogodności zasypiamy natychmiast.

Rano budzi nas już o 6:00 traktor śmieciarzy. Jadą przez kamping i opróżniają kubły ze śmieciami nieźle hałasując. Trafioną godzinę sobie wybrali. Szybko się zwijamy i ruszamy w trasę. Po drodze załatwiamy sprawy w Żaganiu. Musieliśmy tam być przed 14:00, niestety mieliśmy pod wiatr, przez co zostawiamy sporo zdrowia na tej trasie. Zdążamy na kilka minut przed zamknięciem. Potem już spokojnie ruszamy w dalszą drogę. Niestety cały czas jedziemy pod wiatr. Jest zimno. Ubieramy prawie wszystko co mamy. Granicę przekraczamy w miejscowości Przewóz. Przed nami poligon wojskowy, który omijamy nadkładając drogi. Po drodze mijamy niesamowite stawy, poprzecinane wąziutkimi groblami, po których wytyczono ścieżki rowerowe. Piękny, dziki teren. Dużo ptactwa i niestety komarów. Nie można się zatrzymać nawet na chwilę. Mijamy miejsca gdzie można by się zatrzymać na nocleg, ale jest jeszcze wcześnie. Jedziemy jak najdłużej i wieczorem dojeżdżamy do jeziora Olbasee, jest tam mały Naturcampingplatz, gdzie się zatrzymujemy.

Olbasee opuszczamy z samego rana i kierujemy się na Drezno (niem. Dresden). Jedziemy nadal pod wiatr. Do tego dość silny. Dość mocno nas wychładza, ale na szczęście nie pada deszcz. Po drodze zwiedzamy Budziszyn (niem. Bautzen). Jest to historyczna stolica Górnych Łużyc oraz centrum kulturalne Łużyczan [Wikipedia]. Piękne miasto, które warto odwiedzić. Z Budziszyna udajemy się do Drezna, gdzie dojeżdżamy późnym wieczorem. Miasto zwiedzamy pobieżnie po prostu przejeżdżając przez nie, bez wjeżdżania do centrum. Nocujemy na kampingu Mockritz położonym na wylocie miasta w odpowiadającym nam kierunku.

Ucieczka przed wiatrem

Z Drezna mieliśmy do wyboru dwie alternatywy. Mogliśmy jechać dalej na południowy zachód nie przekraczając Gór Rudawskich (niem. Erzgebirge, czes. Krušné hory), albo przejechać przez góry do Czech. Góry to zawsze piękne widoki, ale też wolniejsza podróż, a czas mamy dość napięty. Ostatecznie decydujemy się jechać przez góry, aby uniknąć zachodnich wiatrów. Góry Rudawskie leżą na granicy Niemiec i Czech i opadają łukiem w kierunku zachodnim na południe, więc stanowią idealną ochronę przed wiatrem. W górach od razu zwalniamy. Tego dnia robimy trochę ponad 60km, co zmusi nas później do podróży pociągiem. Po czeskiej stronie witają nas ciepłe południowe stoki i o wiele wyższa temperatura. Rowery sprowadzamy stokiem narciarskim. Przemieszczamy się powoli, ale wreszcie zrzucamy z siebie bluzy i jedziemy w rowerowych koszulkach. Nocujemy w miejscowości Osek.

Pola Bawarii

Rano po krótkiej naradzie postanawiamy pojechać do granicy pociągiem, aby zaoszczędzić nieco czasu. Czeka nas jeszcze Szwajcaria, dla której bez żalu poświęcamy Czechy. W przygranicznym mieście Cheb przesiadamy się na rowery i za chwilę wjeżdżamy ponownie do Niemiec a konkretnie do Bawarii. Przejeżdżamy ok 40km i na nocleg zatrzymujemy się kampingu Erlenweiher nieopodal miasteczka Thumsenreuth. Prowadzi go wesoły Bawarczyk, skąpy niczym Szkot. Woda w umywalkach i pod prysznicem jest ściśle reglamentowana. Trzeba zagęszczać ruchy, aby namydlić i spłukać włosy. Za karę nie robimy tam zdjęć. Na kampingu żerują mocno gryzące meszki. Orientuję się dopiero gdy widzę cieknącą po nodze krew. Bliznami po meszkach będę straszył jeszcze przez wiele dni.

Następnego dnia kierujemy się na Norymbergę (niem. Nuremberg). Jazda przez Bawarię nie jest łatwa. Z jednej strony każda dróżka jest wyasfaltowana i na jakość dróg nie można narzekać, ale droga wiedzie przez niekończące się pola. Szybko pojawia się problem z wodą. Jest bardzo gorąco, a Bawarczycy nie znają sklepików. Markety są tylko w większych miastach, pieczywo na wsi dowozi bus. Przy większych drogach są gospody (niem. Gasthof, Gasthaous), ale my jedziemy przez małe wsie, drogami przez pola. Zmuszeni jesteśmy prosić o wodę gospodarzy na trasie. Upały będą nam towarzyszyły do samego końca wyprawy. Wyraźnie widać, że Bawaria jest bardziej tradycyjna od Saksonii. Pani w markecie nie mówi “Dzień dobry” tylko “Szczęść Boże” (niem. Grüß Gott). W środku lasu przy ścieżkach natrafiamy na kapliczki i przeczepione do drzew obrazki świętych. Odnotowujemy również, że przed miejscowościami stoją słupy, na których wiszą zabytkowe ikony rzemieślników/usług, które znajdziemy w miasteczku, np.: Apteka, Stolarz, Poczta itp. Bawaria jest również dość zamożna. Częstym obrazkiem jest traktor oraz nowiutkie cabrio stojące przed gospodarstwem. Wieczorem dojeżdżamy do Norymbergi. Za czasów III Rzeszy miasto było ważnym ośrodkiem ruchu nazistowskiego. 1945 roku zbombardowane przez Brytyjczyków i Amerykanów, a następnie nieprzypadkowo wybrane jako lokalizacja procesu zbrodniarzy wojennych – słynnego procesu norymberskiego. Wydarzenia te przyćmiły bogatą wcześniejszą historię miasta. [Wikipedia]. Przejeżdżamy przez centrum, robimy zdjęcia i jedziemy na kamping. Przejechaliśmy 120km w upale, więc usypiamy bez problemu.

Ruszamy wcześnie rano i kierujemy się na Jezioro Bodeńskie (niem. Bodensee, fr. Lac de Constance, ret. Lai da Constanza, wł. Lago di Costanza). Okolica robi się pofałdowana. Wjeżdżamy na Wyżynę Frankońską (niem. Fränkische AlbFränkischer JuraFrankenalb). Podjeżdżamy i zjeżdżamy z niekończących się górek, przy czym tendencja jest raczej zwyżkowa. Powoli wspinamy się do góry, jednak w Ulm wyżyna się kończy, musimy przeciąć Dunaj, więc jest to syzyfowa praca. Po drodze zwiedzamy miasto Nordlingen. Miasto powstało na dnie krateru uderzeniowego, a zbudowane zostało ze skał powstałych w wyniku impaktu. [Wikipedia] Przez cały dzień robimy ok 100km i zatrzymujemy się na noc na kampingu Ringlesmühle ok 5km od Nordlingen.

Nad modrym Dunajem

Rano ruszamy na południe z zamiarem dotarcia do Dunaju. Na drodze staje nam wysokie pasmo. Można je objechać, ale cofanie się nie jest w naszym stylu. Górka okazuje się konkretna i pchamy rowery. Tego dnia pchamy jeszcze nie raz, bo górki pomiędzy nami a Dunajem są całkiem konkretne i nie ma żadnej alternatywy, jest tylko jedna łagodniejza droga ale ekspresowa. Późnym popołudniem docieramy do Dunaju i wjeżdżamy na szeroką łatwą ścieżkę wzdłuż rzeki. Wieczorem po przejechaniu 90km dojeżdżamy do Ulm, pięknego zabytkowego miasta. Trochę jeździmy po starym mieście i zwiedzamy. Nocujemy na małym kampingu dla kajakarzy w samym centrum przy samej rzece. Kamping nie jest ogrodzony, obok promenada, restauracja. O 22:00 wszystko się wycisza, idziemy się przejść nad rzeką. Miasto jest ładnie oświetlone, jest bardzo ciepła noc. Obok nas na kampingu śpi rodzina Francuzów.

Rano przeliczamy kilometry. Do Jeziora Bodeńskiego zostało nam jeszcze ok 200km, do tego coraz bardziej górzystego terenu. Decydujemy się przejechać pociągiem z Ulm do Bazylei przez Góry Szwarcwaldu. Oznacza to, że nie zobaczymy Jeziora Bodeńskiego, ale będziemy mogli spokojnie przejechać Szwajcarię. Pociąg jedzie dość szybko. Przez okno podziwiamy Szwarcwald, we wschodniej części tych gór ma swoje źródło Dunaj. Wysiadamy w Bazylei (niem. Basel, fr. Bâle, wł. /retorom. Basilea, łac. Basilia). Jest to piękne duże miasto, brama Alp, na styku trzech państw: Szwajcarii, Niemiec i Francji, nad rzeką Ren. Wybieramy trasę rowerową nr 7 do Genewy przez Jurę. Od razu zaczynają się ostre podjazdy długie na kilka kilometrów. Od razu wzrasta też jakość krajobrazu. Z góry widzimy piękne doliny. Szybkie zjazdy, wyczerpujące podjazdy. Kwintesencja jazdy w górach. Taką jazdę lubimy najbardziej. Po przejechaniu 60km dojeżdżamy do kampingu w Porrentruy. Spotykamy tam Szwajcara, który aż rwie się na nasz widok. Też jest sakwiarzem, ale właśnie urodziło my się dziecko i są na wakacjach samochodem. Udziela nam wielu wskazówek. Przede wszystkim odradza jechać dalej przez Jurę ponieważ jest to najcięższa droga do Genewy, chociaż najładniejsza. Zaleca nam cofnąć do Bazylei i pojechać przez Wyżynę Szwajcarską. Cofanie się nie jest w naszym stylu, więc postanawiamy przebić się w poprzek przez Jurę i wjechać na wyżynę najkrótszą drogą, co oznacza dużo przewyższeń.

 Jura

Wyruszamy z rana nastawieni psychicznie na ciężką walkę i nie rozczarowujemy się. Przez cały dzień jedziemy w górę i w dół. Jest to najbardziej wymagający i jednocześnie obfitujący w niezwykłe widoki dzień. Kierujemy się na Biel/Bienn. Ostatni odcinek przejeżdżamy tunelami, po drodze dwupasmowej z wyznaczoną ścieżką rowerową. W tunelach ogromny hałas, klaksonami pozdrawiają nas kierowcy. Droga jest cały czas w dół. Przejeżdżamy przez środek masywu Jury u stóp którego leżą jeziora na Wyżynie Szwajcarskiej. Wyjeżdżamy po drogiej stronie Jury i jesteśmy w Biel. Ruszamy wzdłuż Jeziora Bielersee (fr. Lac de Bienne). Następnie jedziemy wzdłuż Jeziora Neuchâtel (fr. Lac de Neuchâtel, niem. Neuenburgersee). Po prawej stronie widzimy ogromny masyw Jury. Droga jest łatwa, nie ma dużych przewyższeń. Zatrzymujemy się po przejechaniu 100km na kampingu Chablais w Cudrefin. Rozkładamy namiot nad samym jeziorem z widokiem na Jurę.

Genewa

Do Genewy zostało nam ok 150km. Planujemy jechać aż do celu. Zwijamy się wcześnie rano i ruszamy w trasę. Mijamy Jezioro Neuchâtel i udajemy się w kierunku Jeziora Genewskiego (hist. Jezioro Lemańskie, fr. Lac Léman lub Lac de Genève, wł. Lago Lemano lub Lago di Ginevra, niem. Genfersee). Jeziora na Wyżynie Szwajcarskiej leżą tarasowo, co oznacza, że wzdłuż jeziora jedzie się w miarę równo, ale każde kolejne znajduje się wyżej od poprzedniego. Nie są to różnice bardzo duże i bez problemu je pokonujemy. Po drodze mijamy liczne winnice i wspaniałe rezydencje. Tego dnia robimy ok 160km i późnym wieczorem docieramy do Genewy. Miasto tętni życiem. Tysiące turystów na ulicach. Trudno przejść prowadząc rowery, bo o jeździe w samym centrum nie ma mowy. Ścisłe centrum przy jeziorze to wąskie gardło tego miasta. W dzień jest tu pusto, ale wieczorem na stojącej całe lato scenie, codziennie odbywają się koncerty, na które schodzi się ogromna liczba osób. Przez kilka dni naszego pobytu będziemy się musieli wielokrotnie przedzierać przez to miejsce. Zatrzymujemy się na kampingu TCS de la Pointe-À-la-Bise nad samym jeziorem. Zła wiadomość, to taka, że ostatnie kilometry jadąc z centrum mamy pod górkę. Jest to stromy podjazd, który będziemy pokonywać dwukrotnie w ciągu dnia przez najbliższe dni. Zwiedzamy miasto dość dokładnie. Jest bardzo drogie. Żywimy się we własnym zakresie. Dwa razy jemy pizzę w taniej pizzerii, ale i tak nie jest tanio. Przestajemy liczyć pieniądze, bo szkoda nerwów.

Lecimy do domu

Planowaliśmy wrócić pociągami, ale znajdujemy okazję samolotową. Za niewiele większe pieniądze lecimy samolotem przez Brukselę na Berlin Tegel. Nasze linie zgadzają się na rowery ze skręconą na bok kierownicą, jednak genewskie lotnisko nie pozwala na takie pakowanie i musimy w ostatniej chwili kupić drogie kartony na rowery. Lądujemy w Berlinie późno wieczorem i ruszamy w kierunku Polski. Przejeżdżamy przez cały Berlin. W centrum trwa zabawa. Jedziemy przez niekończące się przedmieścia. Jest już w zasadzie ranek. Wymiękamy i w okolicy Herzfelde zjeżdżamy do lasu i nocujemy na dziko. Ostatnie metry usypiamy na stojąco. Kilka godzin snu regeneruje nas znakomicie. Robimy zakupy, jemy śniadanie i ruszamy w kierunku Frankfurtu nad Odrą. Najbliższa stacja to Słubice. Niestety okazuje się, że jedzie tam tylko jeden pociąg o 8 rano. Wracamy na granicę i w centrum Słubic jemy pizzę. Ten dzień był dniem największego upału w Polsce. Było niesamowicie duszno, a temperatura dochodziła do 40 stopni. Wracamy na niemiecką stronę i jedziemy do Kostrzyna wzdłuż Odry. Po niemieckiej stronie jedziemy świetnie przygotowanymi ścieżkami. W Kostrzynie jest więcej pociągów i zabieramy się do Poznania. Późnym wieczorem po przejechaniu 160 km jesteśmy w domu.

Dzięki za poświęcony czas. Pozdrawiamy i życzymy szerokiej drogi.